1.02.2022

Komediantka Władysław Reymont

Pisarz przez jakiś czas występował na scenie, jako aktor. Być może to dzięki scenicznemu doświadczeniu, a może dzięki niewątpliwemu talentowi literackiemu stworzył niezwykle interesujący i realistyczny obraz życia prowincjonalnego teatrzyku z fantastycznymi przedstawicielami tego środowiska. Teatrzyk jest prowincjonalny, większość aktorów to zbieranina przypadkowych osób, wystawiane tu sztuki to zabawne gagi służące niewyszukanej rozrywce, dyrektor - sknera i oszust, scenografia - pomalowana farbką tektura, jednym słowem wszystko jest ułudą. W takie miejsce trafia Janka, zbuntowana młoda kobieta, która nie chce wychodzić za mąż z rozsądku, bowiem roi jej się kariera aktorska na miarę Modrzejewskiej. Marzy o roli Ofelii. Po przeczytaniu wszystkich dramatów Szekspira i paru występach w amatorskich przedstawieniach nie wyobraża sobie zwykłego życia na wsi wśród pół, lasów i łąk w dodatku z niekochanym mężczyzną u boku.
Najciekawszą wydała mi się scena imienin u dyrektorowej. Skąpy, niepłacący gaży dyrektor, który nie wiadomo było, czy bardziej kocha sztukę, czy pieniądze, który zamknął duszę w małej orbicie sztucznego życia i to mu w zupełności wystarczało (str. 76) trzy razy do roku: w wigilię Bożego Narodzenia, pierwszy dzień Świąt Wielkiej Nocy i imieniny żony występował z przyjęciem.
Cabiński –sknera znikał, a występował wtedy Cabiński gościnny po staroszlachecku i jakieś ukryte głęboko, dziedziczne komórki rozrzutności otwierały się wtedy. Występowano wspaniale, pojono nad miarę i nie żałowano na nic pieniędzy, a że później przez jakiś miesiąc akonta były mniejsze, narzekania na pustki większe i częstsze, odkładanie wypłat, to mało kto zauważał, ale co się bawiono, to się bawiono (str. 102). Teatralne scenografie (dywany, lustra, kotary welurowe, gipsowe posągi i girlandy sztucznych kwiatów) zamieniały nędzną i brudną ruderę w przepyszny salon. A uczestnicy spotkania mogli się poczuć prawdziwymi aktorami na tej scenie.
Podnosiły się głosy coraz namiętniejsze przeciwko teatrowi warszawskiemu. Zapanował gwar nieopisany. Ale czuć było we wszystkich głosach protestu, drwin, wyrzekań się, w spojrzeniach, rozpłomienionych winem i wódką, w twarzach nagle poruszonych, że ten teatr, nienawidzony tylko pozornie, tkwi głęboko w każdej czaszce i w każdym sercu, tli się ciągłe pragnienie dostania się do niego, że panuje nad ich duszami niby majak Ziemi Obiecanej. (Str. 118)
Jance dziwiącej się zachowaniu artystek wyjaśniono przyczynę artystycznego żywiołu:
.. te wszystkie kłótnie, hałasy, intrygi, zazdrości, bojki nawet, to tylko nerwy, nerwy i nerwy! Które wszystkim grają jak fortepian rozklekotany za najmniejszym dotknięciem. Łzy są chwilowe, gniewy chwilowe, nienawiści chwilowe, a miłości co najwyżej tygodniowe. Jest to komedia życia rozdenerwowanych, grana stokroć lepiej niż ta sceniczna, bo instynktowo. Pozwolę sobie określić tak; wszystkie kobiety w teatrze to histeryczki, a mężczyźni, mniejsi lub więksi- neurastenicy. Tutaj pani jest wszystko, tylko nie ma ludzi… (str. 119)
I w końcu to, co wydało mi się najtrafniejszym spuentowaniem prowincjonalnego światka teatru.
To życie wśród mar, to codzienne odtwarzanie coraz innych ludzi, uczuć i myśli na tj. ruchomej powierzchni wrażeń. Wśród sztucznych podniet, otoczeń, zachwytów, bólów, uniesień i miłości, zbrodni i poświęceń- to musi przekształcić każdego człowieka, zburzyć jego dawną osobowość, przekuć, a raczej tak rozmiękczyć duszę, że na niej wszystko się odciśnie. Musisz pani być kameleonem: na scenie- dla sztuki, w życiu potem z konieczności, bo inną być nie potrafisz… Artyzm to ta szalona ruchliwość wrażliwości mózgowej i czuciowej, co wszystko wchłania i rozlewa się na wszystko, i dąży przede wszystkim do tego, żeby swoje ja zatracić. Gdzież tutaj miejsce- bo mówię o aktorach- na indywidualizm życiowy, na świadomość ogólniejszą i jaką bądź równowagę, gdy się pomieszają wszystkie stany scenicznych nastrojów z własnymi tak ściśle, że się nie wie, gdzie się zaczyna moje własne ja, a gdzie komediowe, artystyczne, to jest: wyobrażeniowe?... Ludzie ci żyją resztkami rozprzężonej jaźni, są jakby własnymi cieniami.. (str. 120).
Historia Janki, jakkolwiek przewidywalna (o naiwności ludzka tyś nie znasz granic) jest historią ciekawą, ale największym walorem powieści jest doskonałe przedstawienie środowiska. Nie jest to powieść na miarę Chłopów czy Ziemi Obiecanej ale powieść ciekawa i godna polecenia.
Notka po raz pierwszy opublikowana na blogu Moje podróże

21.11.2021

Sztukmistrz z Lublina Issak Singer

Po lekturę sięgnęłam w związku z planowaną wycieczką do Lublina. Miał to być jeden z drogowskazów do poznania miasta. Niestety jeśli o tę motywację chodzi lektura okazała się totalną porażką. Albo czytałam nie dość wnikliwie, albo Lublina w książce nie ma. Jeśli chodzi o przyjemność z lektury to książkę czytało się wyjątkowo lekko i szybko.

Sztukmistrz z Lublina to historia Jaszy (Żyda) używającego życia pełnymi garściami. Ma żonę, dom, stodoły, spichrze i stajnie w Lublinie, mieszkanie w Warszawie i kilka kochanek w trasie. Żyje  z pokazywania sztuczek, wykonuje akrobacje, chodzi na linie, potrafił otwierać zamki bez klucza. Jest człowiekiem wykształconym, jako chłopiec studiował Talmud, w swoim warszawskim mieszkaniu ma bibliotekę, antyki i zbiór afiszy, wycinków prasowych i recenzji, z Emilią - kobietą, dla której wydaje się gotowy na zmianę sposobu życia - dyskutował o religii, filozofii, nieśmiertelności duszy, cytował jej urywki z Talmudu, rozmawiali o Koperniku i Galileuszu. 

Jasza, choć tak jak ojciec i dziadek, tu się urodził [w Lublinie], pozostał obcym, nie tylko dlatego, że odrzucił swe żydostwo,  także dlatego, że wszędzie czuł się obco, zarówno tu, jak w Warszawie, pośród Żydów i gojów. Wszyscy mieli uregulowane życie i domy, on zaś był w ciągłych rozjazdach. Mieli dzieci i wnuki, on ich nie miał, Mieli swego Boga, swych świętych i przywódców, on miał tylko wątpliwości. Dla nich śmierć oznaczała raj, dla niego tylko strach (str.15).

Jasza poszukuje swojej drogi, ale poszukuje dość nieudolnie. Uciekając od jednej kobiety w ramiona kolejnej, wiąże się z następną, dla której gotów jest zmienić wiarę i popełnić przestępstwo. Wszystko to brzmi nawet przekonywająco, aż dochodzi do epilogu o cudownym nawróceniu, który pozwala przypuszczać, iż głównym celem opowieści było przekonanie czytelnika, iż bez wiary człowiek błądzi, grzeszy, popełnia przestępstwa i nie może być szczęśliwy. Tyle, że trudno uwierzyć w przemianę bohatera, który zamiast zmierzyć się ze światem i jego pokusami ucieka przed nimi.

Główny bohater jest ciekawą postacią. Wciąż grał jakąś inną rolę. Był kłębowiskiem osobowości, wierzący i heretyk, dobry i zły, fałszywy i szczery. Potrafił kochać wiele kobiet jednocześnie. Oto gotów jest zaprzeć się swej religii, a jednak znalazłszy nową stronę wydartą ze świętej księgi zawsze ją podnosi i przyciska do ust. (str.46). Ten Jasza choć tak zmienny, złożony, irytujący w swym postępowaniu względem kobiet i irytujący w swej chwiejności (po raz pierwszy spotkałam się w literaturze z tak chwiejnym i często zmieniającym decyzję mężczyzną) był ludzki. W przeciwieństwie do pani Emilii, której wyrachowany egoizm czynił z niej pustą lalkę.  

Sztukmistrz z Lublina to ciekawie opowiedziana historia z rozczarowującym zakończeniem.  

Spodobał mi się natomiast fragment tyczący Polaków, którzy podobnie jak pozostali goje nie są przedstawieni zbyt sympatycznie, ale jakże trafnie. Zostawiają wszystko i gdzieś sobie idą. (...) To cała Polska. I jeszcze narzekają, że kraj się rozpada. (...) Taki to kraj, mruczał - jedyne, co umieją to buntować się co kilka lat i brzęczeć kajdanami. (str. 129)

Kiedy przypomniałam sobie swoje wrażenia z lektury Cieni nad rzeką Hudson to Sztukmistrz wypada na ich tle słabiej. Nie mniej wart jest lektury. 

Po raz pierwszy opinia została opublikowana na blogu Moje Podróże

18.04.2021

Zwierzenia klowna Heinrich Böll

Dwudziestoparoletni Heinrich wychowany w bogatej, mieszczańskiej prohitlerowskiej rodzinie buntujący się przeciwko hipokryzji i podwójnej moralności pokolenia rodziców zostaje klownem. Dzięki pieniądzom i koneksjom ojca miałby zapewnioną świetną przyszłość, wybiera niepewny los, aby żyć w zgodzie z przekonaniami. Nie przeszkadza mu tułacza egzystencja, dopóty ma przy boku ukochaną kobietę. Życie w podróży i na walizkach, od hotelu do hotelu. Niestety pewnego dnia Maria odchodzi, a Heinrich doznaje załamania. Zaczyna więcej pić, jego występy są coraz słabsze, aż w końcu druzgocząca krytyka sprawia, że musi ich zaprzestać. Bez perspektyw i bez jednej marki w kieszeni rozpoczyna spowiedź, w trakcie której rozlicza się z przeszłością. Obnaża zakłamanie rodziców i kręgu ich znajomych, którzy podczas wojny w różnym stopniu sprzyjali polityce nazistowskich Niemiec, aby zaraz po jej zakończeniu odciąć się od przeszłości angażując w życie różnych organizacji religijnych. Przy czym ich życie daleko odbiega od zasad, które głoszą.

Bardzo spodobał mi się początek opowieści, kiedy Heinrich opisuje, jak nagle to co było czymś naturalnym staje się monotonią powtarzających się zdarzeń.

Usiłowałem zwalczyć w sobie automatyzm, wytworzony w ciągu pięciu lat moich nieustannych podróży: schodami w dół, schodami w górę, stawiam walizkę, wyjmuję bilet z kieszeni płaszcza, podnoszę walizkę, oddaję bilet, podchodzę do kiosku, kupuję wieczorne gazety, wychodzę z Halu dworca, przywołuję taksówkę. Przez pięć lat prawie co dzień skądś wyjeżdżałem i dokądś przyjeżdżałem, rano schodami w górę i w dół, popołudniu schodami w dół i w górę, przywoływałem taksówkę, szukałem drobnych po kieszeniach, kupowałem w kiosku wieczorne gazety i w jakimś zakątku świadomości rozkoszowałem się dokładnie wystudiowaną niedbałością tego automatyzmu. Odkąd Maria opuściła mnie (…) procedura przyjazdów i wyjazdów stała się jeszcze bardziej mechaniczna, nie tracąc nic ze swojej niedbałości. (str. 7)

Zwierzenia klowna są ciekawe, zaskakujące, chwilami  szokują. Jak choćby w przypadku braku reakcji matki na śmierć córki, do której pośrednio się przyczyniła, czy w opisie zakradającej się do spiżarni matki, aby zjeść po kryjomu plaster szynki, kiedy dzieci w tej najbogatszej w okolicy rodzinie niedojadały. Poza opisem wspomnień są też ciągi myśli, refleksji i  pomysłów Heinricha, a te bywają przytłaczające i ciężkie. Przyznaję, że miałam momentami dość bohatera i jego egzystencjalnej wiwisekcji, jego pijackich pomysłów i nużących wywodów. Ludzie z otoczenia Heinricha  w sporej mierze są podłymi hipokrytami, egoistami, nierzadko  mają zbrodniczą przeszłość. Ale i bohaterowi można sporo zarzucić, jest coś z fałszu w jego uczuciu do Marii, jest okrucieństwo i egoizm wobec bliskich. Krytykuje otaczających go ludzi, ale wyciąga rękę po ich pieniądze, tęskni za Marią, którą jak twierdzi kochał, ale można odnieść wrażenie, że bardziej irytuje go to, że kobieta,  odnalazła  stabilizację u boku innego, niż to, że odeszła. Ale czy można się dziwić, że kalekie czasy rodzą kalekich ludzi.  

Niezła książka, choć jej lektura nie jest lekką.

Po raz pierwszy recenzja opublikowana na moim blogu Moje podróże


21.03.2021

Dżuma Albert Camus

Próbując zrozumieć emocje i uczucia targające mną od dłuższego  czasu sięgnęłam po Dżumę. Można ją odczytywać  na płaszczyźnie realistycznej, jako powieść o radzeniu sobie człowieka z epidemią.

Zaraza pojawia się znienacka w całkiem zwyczajnym, niczym się nie wyróżniającym portowym algierskim miasteczku Oran. Jej pierwsze zapowiedzi w postaci martwych szczurów zalegających masowo na ulicach miasta i w jego budynkach budzą zaciekawienie zmieszane z irytacją i oburzeniem. Szczury w eleganckich domach i hotelach? To rzecz nie do pomyślenia.

Łączenie martwych gryzoni  z pierwszymi przypadkami choroby daje do myślenia lekarzom.  Władze miasta przyjmują całą rzecz z niedowierzaniem, nie można budzić niepokoju i rozsiewać paniki, przecież to niemożliwe, dżuma to odległa przeszłość kojarzona ze średniowiecznymi rycinami lekarzy w pelerynach i maskach przypominających ptasi dziób.   

Zarząd miejski nic nie zamierzał i nic nie miał na uwadze, ale zaczął od tego, że zebrał się na posiedzenie, aby się zastanowić. Polecono służbie odszczurzania zbierać martwe szczury co dzień o świcie. (str. 14)

I kiedy w końcu nie można zaprzeczyć faktom i miasto zostaje zamknięte, aby zapobiec rozprzestrzenianiu się choroby jego mieszkańcy nie wierzą.  Reakcje zdumienia, oszołomienia, wiara w szybkie zakończenie epidemii przeplatają się z negacją i głosami oburzenia.   

Nasi współobywatele….. Nadal robili interesy, planowali podróże i mieli poglądy. Jak mogli myśleć o dżumie, która przekreślała przyszłość, przenoszenie się z miejsca na miejsce i dyskusje? Uważali się za wolnych, a nikt nie będzie wolny, jak długo będą istniały zarazy. (str. 28).

Pojawia się bunt i  głosy o pozbawieniu wolności.  Mieszkańcom nie podoba się, że miasto zostało zamknięte. Twierdzą, że te statystyki chorych na pewno są sfałszowane, a nawet jeśli choruje tyle osób ile podano, to przecież nie wiadomo, ile osób chorowało wcześniej. Ludzie zawsze chorowali i to wcale nie oznacza, że teraz mamy epidemię - krzyczą niedowiarki.

W pierwszych godzinach dnia, gdy zarządzenie weszło w życie (o zamknięciu miasta) na prefekturę naparł tłum petentów, którzy przez telefon, lub osobiście  przedstawiali urzędnikom sytuacje równie ciekawe i równie niemożliwe do rozpatrzenia. Doprawdy trzeba było wielu dni, byśmy zdali sobie sprawę, że znajdujemy się w sytuacji bez kompromisu  i że słowa takie jak „układać się”, „grzeczność”, „wyjątek” nie mają już sensu. (str. 45)

Mimo tych niezwykłych widoków (zamkniętego i martwego miasta) nasi współobywatele mieli najwyraźniej kłopoty ze zrozumieniem, tego, co im się zdarzyło. Były uczucia wspólne, jak  rozłąka czy strach, ale nadal stawiano na pierwszym miejscu troski osobiste. Nikt naprawdę nie zgodził się jeszcze na chorobę. Ludzie byli przede wszystkim wrażliwi na to, co naruszało ich przyzwyczajenia lub godziło w ich interesy. Okazywali więc rozdrażnienie lub irytację, a nie są to uczucia, które można przeciwstawić dżumie. (str.51)

Jak można zamykać miasto, jedni chcą się wydostać z niego, inni chcą doń powrócić (choć tych jest zdecydowanie mniej).  Jeszcze inni ostentacyjnie wychodzą w tłum pokazując, iż za nic mają wszelkie ograniczenia. Część mieszkańców dezynfekuje się alkoholem, inni pastylkami mentolowymi.

Ksiądz zarządza tydzień wspólnych i grzmi z ambony -   bracia moi, dosięgnęło was nieszczęście, bracia moi zasłużyliście na nie.   … od początku historii plaga boska rzuca do stóp Boga pysznych i ślepych. (str. 62)   

 W mieście zaczyna brakować żywności, paliwa, oszczędza się na oświetleniu, co napędza szarą strefę i rozwój nielegalnych interesów (przemyt żywności i ludzi).

Potem pojawia się strach. Ludzie odsuwają się od siebie. Izolacja i poczucie osamotnienia. Depresje. A w końcu apatia i obojętność. I już nawet nie czeka się końca, tylko próbuje jakoś wypełnić czas codziennymi obowiązkami, których niektórzy mają w nadmiarze (lekarze, służby pomocnicze i administracja) a inni coraz mniej. Na tym tle przedstawieni zostają bohaterowie i ich różne wobec epidemii postawy. Od poświęcenia czasu na zwalczanie choroby, albo choćby ulżenie jej skutkom, a na końcu jedynie ewidencjonowanie  rozmiarów poprzez pomoc lekarzom i służbom porządkowym do wykorzystania zarazy jako sposobności do wzbogacenia się (paserka i przemyt) bądź  do ukrycia przed odpowiedzialnością z powodu popełnionych wcześniej występków.     

Wielu nowych moralistów w naszym mieście twierdziło…, że nic nie pomoże i że trzeba paść na kolana. Tarrou, Rieux i ich przyjaciele mogli powiedzieć to lub owo, ale wniosek był zawsze jeden, trzeba walczyć w taki czy inny sposób i nie padać na kolana. Cała rzecz polega na tym, by nie pozwolić umrzeć i zaznać ostatecznej rozłąki możliwie wielkiej ilości ludzi, a jedynym środkiem była walka z dżumą. Nie jest to prawda godna podziwu, lecz prawda logiczna. (str.85).

Camus wplata w treść opowieści rozważania egzystencjalne dotyczące postaw moralnych człowieka oraz sensu istnienia. Oprócz całej masy bardzo mądrych przemyśleń trafia się też parę dość zawiłych i nużących (być może jedynie dla mnie mniej przystępnych) dywagacji. Nie rzutuje  to na ocenę całości. Dżuma podnosi uniwersalny temat postawy człowieka wobec zła (wojny, epidemii, kataklizmu); moralne dylematy u jednych i brak rozterek u innych, no i pytania o sens egzystencji w ogóle, czy liczy się przeżycie, czy liczy się też cena, jaką czasami trzeba za to zapłacić. Niewątpliwie czytanie jej w kontekście innej zarazy przenosi akcenty uniwersalne na te bardziej dziś dojmujące.

Czytając miałam wrażenie, jakby dziwnym trafem powieściowa Dżuma wyszła ze swoich  ram na ulice naszych miast, bowiem zadziwiająco znajomo wyglądają postawy, zachowania i komentarze pojawiające się dzisiaj w mass mediach.

Kiedy dżuma nie odpuszcza i zdaje się tę walkę wygrywać z człowiekiem nie było już losów indywidualnych, ale wspólna historia, tzn. dżuma i uczucia, jakich doznawali wszyscy. Najsilniejszym z nich była świadomość rozłąki i wygnania wraz ze strachem i buntem, jakie niosła w sobie. (str.106)

Początek końca epidemii pojawia się wówczas, kiedy walka staje się wspólnym interesem, nie jest ona już tylko przeszkodą w indywidualnych planach jednostek, ale wrogiem wspólnego losu mieszkańców.   

Ciekawym zabiegiem jest wprowadzenie narratora, który jest jednocześnie jednym z bohaterów opowieści, występując  w podwójnej roli może obserwować sytuację i od wewnątrz i z dystansu.

Moje zainteresowanie wzbudził  drugoplanowy bohater urzędnik merostwa Grand. Z nadmiaru uczuć i niedoboru słów miota się on pomiędzy pragnieniem stworzenia wielkiej powieści i  napisania listu do żony, która go opuściła lata temu a niemożnością uczynienia tego. Istniejący wokół świat pochłonięty walką z epidemią wydaje się niewiele obchodzić Granda, co jednak nie przeszkadza mu sumiennie wykonywać obowiązki. Nieco śmieszne wydają się jego próby doboru właściwych słów w treści pierwszego zdania powieści (poza które nie wyszedł). Śmieszne, a jednak budzące wzruszenie i pewien rodzaj sympatii.

Nieco obawiałam się lektury, a okazała się ona pouczającym i ciekawym doświadczeniem. W dodatku czytana w dzisiejszych realiach nabiera wyjątkowej aktualności, podczas gdy czytana w czasach licealnych wydawała się bardziej abstrakcyjną.

Nie mogłam sobie podarować pominięcia najbardziej znanego z cytatów - mało optymistycznego, ale jakże realistycznego.

bakcyl dżumy nigdy nie umiera i nie znika, że może przez dziesiątki lat pozostać uśpiony w meblach i w bieliźnie, czeka cierpliwie w pokojach, w piwnicach, w kufrach, w chustkach i w papierach, i  nadejdzie być może dzień, kiedy na nieszczęście ludzi i dla ich nauki dżuma obudzi swe szczury i pośle je, by umierały w szczęśliwym mieście (str.190).
Wpis po raz pierwszy ukazał się na moim blogu Moje podróże

11.05.2019

Zbrodnia Sylwestra Bonnard Anatol France

Wiedzieć jest niczym, wyobrazić sobie wszystkim (str.66)
Miniaturowa książeczka wygrzebana spośród stosu innych na stoliku w antykwariacie skusiła mnie swym rozmiarem. Wydawała się idealną lekturą na podróż. Podróże do pracy, które zajmują mi w ciągu dnia średnio licząc dwie godziny chętnie uprzyjemniam sobie czytaniem.
Na Zbrodnię Sylwestra Bonnard składają się dwa opowiadania, które łączy osoba dobrodusznego uczonego, będącego jednocześnie narratorem. W części pierwszej Polano starzejący się bibliofil całą energię poświęca na studiowanie ksiąg i poszukiwanie wymarzonego manuskryptu Złotej legendy. Z pozoru nie dostrzegający świata spoza kart swych ksiąg poczciwy pan Sylwester okazuje się osobą niezwykle empatyczną i wcale nie skupioną wyłącznie na fikcyjnym świecie ksiąg. Pomaga zarówno mieszkającej na poddaszu pani Coccoz, jak i przypadkowo napotkanemu biednemu urwisowi. Bywa nieco odrealniony, momentami jego naukowo-filozoficzne rozważania mogą nużyć, ale całość zasługuje na uwagę. Naiwność starszego pana bywa urzekająca, a jego dystans wobec samego siebie i duże poczucie humoru czynią lekturę zajmującą. Druga część Joasia Aleksandre to istna bajka dla dorosłych, jest w niej biedna sierotka (wnuczka byłej sympatii bibliofila), zła wychowawczyni, chciwy i lubieżny opiekun, stary zamek i cudowna nimfa. W takim otoczeniu pan Sylwester żyjący do tej pory w świecie książek i w tych księgach wręcz zakochany odkrywa radości innego rodzaju, w odnalezionej po latach dziewczynce odnajduje namiastkę rodziny, której nigdy nie miał, a której brak rekompensowały mu księgi. I choć deklarował, iż …”sen życia przemarzył (….) w bibliotece i gdy nadejdzie pora pożegnać się z tym świat em … (pragnął), oby Bóg zabrał (go) z drabinki, sprzed półek zapełnionych książkami!” to w końcu popełnia czyn, który sam nazywa zbrodnią, a który ze zbrodnią nie ma nic wspólnego. Nie jest to może wybitne dzieło, ale lektura tej miniaturki sprawiła mi dużą przyjemność. Niespieszna opowieść o poczciwym staruszku, który kochał życie wśród książek, ale też kochał ludzi, napisana pięknym językiem. Dziś odbierana będzie, jako staroświecka i momentami przegadana. Książeczka pełna nieco naiwnych, ale szczerych wyznań, prezentująca i moje przekonanie, że czucie jest ważniejsze niż rozum. Zdecydowanie przypadła mi do gustu. A już scena opisu nimfy siedzącej na Kronikach Norymberskich w starym zamku pobudza wyobraźnię. Jest jak z bajek Andersena.
Recenzja po raz pierwszy ukazała się na moim blogu Moje podróże

23.07.2018

"Ostatni świadkowie. Utwory solowe na głos dziecięcy" Swietłana Aleksijewicz


Czwarta książka Aleksijewicz, czwarty raz nie znajduję słów, by napisać coś mądrego. Odczekałam kilka dni, ale nie czuję się mądrzejsza, bardziej elokwentna i gotowa do napisania recenzji. Mam w sobie podobne emocje, jak po lekturze Małej zagłady - bo czytałam ją niedawno, więc pierwsza mi się nasuwa, ale mogłabym tu wymienić każdą książkę traktującą o wojnie. Nie rozumiem, nie chcę i nie będę rozumieć. Dziwię się, czuję obezwładniający stupor i złość. I obrzydzenie. Wojną i jej gloryfikacją. I tym, że człowiek nie wyciąga żadnych wniosków.

Aleksijewicz i tutaj słucha. Tak jak słucha kobiet, które wzięły udział w wojnie, tak jak słuchała ofiar katastrofy w Czarnobylu, teraz słucha ludzi, którzy w czasie wojny mieli cztery lata, siedem lat, jedenaście. Byli dziećmi. Wskutek przeżyć stracili mowę, słuch, chęć do życia. Stracili matkę, ojca, rodzeństwo. Widzieli rzeczy potworne. Lęk nie opuścił ich do końca życia, tak jak bezradność, złość, smutek, niezdolność do nawiązywania bliższych kontaktów. I głód. Głód fizyczny i głód dotyku, miłości, czułości. Gdybym tę książkę czytała, trwałoby to pewnie wieczność. Nie zniosłabym więcej niż kilku stron na raz. Słuchałam jednak spokojnego, wyważonego głosu Krystyny Czubówny. Często nie mogłam zatrzymać nagrania i słuchałam, słuchałam, a rozpacz we mnie narastała. Czułam to, co czuły dzieci i nadal czują opowiadający dorośli. 

Cóż więcej pisać? Siłą tej książki jest autentyzm opowieści - Aleksijewicz nie komentuje, nie uzupełnia, nie stawia pytań, jest przeźroczysta. Słucha. I pozwala mówić, niektórzy z rozmówców otwierają się po raz pierwszy. Większość cierpi, z trudem relacjonuje, płacze. Opowiadają ludzie wszelkich profesji i pochodzenia - inżynierowie, nauczycielki, krawcowe, robotnice, Cyganka, renciści.
Zdumiewające jak z przecież niezbyt oryginalnego pomysłu, Białorusinka potrafi stworzyć dzieło.  Każdy mógłby wybrać kilkanaście osób i ich wysłuchać, ale tylko Aleksijewicz potrafi stworzyć z relacji tak wyjątkowy dokument. Polskie wydanie nie byłoby też zapewne tak świetne, gdyby nie wspaniała praca tłumacza, za którą należą mu się specjalne podziękowania.

To lektura obowiązkowa, choć nie mam nadziei, że ludzkość wyciągnie z niej wnioski. 

6.02.2018

"Pogrzebany olbrzym" Kazuo Ishiguro


Przebrnęłam z trudem przez tę książkę, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że na powrót do prozy Ishiguro niekoniecznie wybrałam dobrą powieść. Zupełnie nie pamiętam, którą książkę noblisty już przeczytałam, mam tylko wrażenie, że nie bardzo mi się podobała i może faktycznie stylistyka tego prozaika nie wpisuje się w mój gust.

Pogrzebany olbrzym utrzymany jest w konwencji fantasy, aczkolwiek Ishiguro korzysta tylko z motywów koniecznych do nadania odpowiedniego tła. Główni bohaterowie - Axl i Beatrice są zupełnie zwyczajni. Ta starsza wiekiem para mieszka w średniowiecznej Anglii, w której współegzystowały plemiona Brytów i Saksonów. Poarturiańska kraina spowita jest mgłą zapomnienia. Ludzie nie znają swojej przeszłości, nie poznają własnych dzieci, nie pamiętają powodu swoich zmartwień i lęków. Axl i Beatrice są jednymi z nielicznych, którzy dostrzegają własny brak wspomnień. Z trudem przypominają sobie o swoim synu i podejmują decyzję, by wyruszyć na jego poszukiwania. Nie jest ona łatwa, ponieważ zależni są od wspólnoty, w której żyją oraz nie wiedzą dlaczego ich syn ich opuścił, ani dokąd się udał. 


W trakcie wyprawy przypominają sobie drobne fakty, które mogą rzucić cień na ich miłość. Ich wędrówka to także poszukiwanie genezy niepamięci. Gdy para odkrywa, że przyczyną tego stanu jest oddech smoczycy Querig, postanawia wziąć udział w jej zgładzeniu. W trakcie swojej misji poznają wiele typowych dla powieści fantasy postaci - jest tu młody chłopak pogryziony przez magiczne stworzenie, są złośliwe stworki, a także rycerz króla Artura - sir Gawain. 


Wraz ze zbliżaniem się do smoczycy, coraz istotniejszym staje się pytanie - czy usunięcie zapomnienia będzie dla ludzkości błogosławieństwem czy przekleństwem. Żyjące we względnym pokoju plemiona, mogą podjąć walki, gdy przypomną sobie o krwawych wydarzeniach i żądzy zemsty. Zachwiać się może także głębokie uczucie dwojga staruszków, gdy wypłyną zadry z przeszłości. 


To powieść pełna niedomówień. Tak jak jej bohaterowie toną we mgle niepamięci, tak i czytelnik brnie przez niedomówienia i domysły. Ishiguro nie zadaje sobie trudu wyjaśniania czegokolwiek, poświęcając całą swoją uwagę niespiesznemu językowi oraz skomplikowanej i teatralnej stylistyce. Od lektury odrzucała mnie jednak nie tylko ta maniera, ale sama treść zawieszona między fantazją, a realizmem. Zbyt baśniowa, zbyt wydumana i nie dająca żadnych odpowiedzi. Nie oczekuję ich zresztą od prozy, raczej punktu zaczepienia i zachęty do własnych przemyśleń, których tutaj niestety nie znalazłam.