Próbując
zrozumieć emocje i uczucia targające mną od dłuższego czasu sięgnęłam po
Dżumę. Można ją odczytywać na płaszczyźnie realistycznej, jako powieść o
radzeniu sobie człowieka z epidemią.
Zaraza pojawia
się znienacka w całkiem zwyczajnym, niczym się nie wyróżniającym portowym
algierskim miasteczku Oran. Jej pierwsze zapowiedzi w postaci martwych szczurów
zalegających masowo na ulicach miasta i w jego budynkach budzą zaciekawienie
zmieszane z irytacją i oburzeniem. Szczury w eleganckich domach i hotelach? To
rzecz nie do pomyślenia.
Łączenie
martwych gryzoni z pierwszymi przypadkami choroby daje do myślenia
lekarzom. Władze miasta przyjmują całą rzecz z niedowierzaniem, nie można
budzić niepokoju i rozsiewać paniki, przecież to niemożliwe, dżuma to odległa
przeszłość kojarzona ze średniowiecznymi rycinami lekarzy w pelerynach i
maskach przypominających ptasi dziób.
Zarząd
miejski nic nie zamierzał i nic nie miał na uwadze, ale zaczął od tego, że
zebrał się na posiedzenie, aby się zastanowić. Polecono służbie odszczurzania
zbierać martwe szczury co dzień o świcie. (str. 14)
I kiedy w końcu
nie można zaprzeczyć faktom i miasto zostaje zamknięte, aby zapobiec
rozprzestrzenianiu się choroby jego mieszkańcy nie wierzą. Reakcje
zdumienia, oszołomienia, wiara w szybkie zakończenie epidemii przeplatają się z
negacją i głosami oburzenia.
Nasi
współobywatele….. Nadal robili interesy, planowali podróże i mieli poglądy. Jak
mogli myśleć o dżumie, która przekreślała przyszłość, przenoszenie się z
miejsca na miejsce i dyskusje? Uważali się za wolnych, a nikt nie będzie wolny,
jak długo będą istniały zarazy.
(str. 28).
Pojawia się
bunt i głosy o pozbawieniu wolności. Mieszkańcom nie podoba się, że
miasto zostało zamknięte. Twierdzą, że te statystyki chorych na pewno są
sfałszowane, a nawet jeśli choruje tyle osób ile podano, to przecież nie
wiadomo, ile osób chorowało wcześniej. Ludzie zawsze chorowali i to wcale nie
oznacza, że teraz mamy epidemię - krzyczą niedowiarki.
W
pierwszych godzinach dnia, gdy zarządzenie weszło w życie (o zamknięciu miasta)
na prefekturę naparł tłum petentów, którzy przez telefon, lub osobiście
przedstawiali urzędnikom sytuacje równie ciekawe i równie niemożliwe do
rozpatrzenia. Doprawdy trzeba było wielu dni, byśmy zdali sobie sprawę, że
znajdujemy się w sytuacji bez kompromisu i że słowa takie jak „układać
się”, „grzeczność”, „wyjątek” nie mają już sensu. (str. 45)
Mimo
tych niezwykłych widoków (zamkniętego i martwego miasta) nasi współobywatele
mieli najwyraźniej kłopoty ze zrozumieniem, tego, co im się zdarzyło. Były
uczucia wspólne, jak rozłąka czy strach, ale nadal stawiano na pierwszym
miejscu troski osobiste. Nikt naprawdę nie zgodził się jeszcze na chorobę.
Ludzie byli przede wszystkim wrażliwi na to, co naruszało ich przyzwyczajenia
lub godziło w ich interesy. Okazywali więc rozdrażnienie lub irytację, a nie są
to uczucia, które można przeciwstawić dżumie. (str.51)
Jak można
zamykać miasto, jedni chcą się wydostać z niego, inni chcą doń powrócić (choć
tych jest zdecydowanie mniej). Jeszcze inni ostentacyjnie wychodzą w tłum
pokazując, iż za nic mają wszelkie ograniczenia. Część mieszkańców dezynfekuje
się alkoholem, inni pastylkami mentolowymi.
Ksiądz zarządza
tydzień wspólnych i grzmi z ambony -
bracia moi, dosięgnęło was nieszczęście, bracia moi zasłużyliście na
nie. … od początku historii plaga boska rzuca do stóp Boga pysznych
i ślepych. (str. 62)
W mieście
zaczyna brakować żywności, paliwa, oszczędza się na oświetleniu, co napędza
szarą strefę i rozwój nielegalnych interesów (przemyt żywności i ludzi).
Potem pojawia
się strach. Ludzie odsuwają się od siebie. Izolacja i poczucie osamotnienia.
Depresje. A w końcu apatia i obojętność. I już nawet nie czeka się końca, tylko
próbuje jakoś wypełnić czas codziennymi obowiązkami, których niektórzy mają w
nadmiarze (lekarze, służby pomocnicze i administracja) a inni coraz mniej. Na
tym tle przedstawieni zostają bohaterowie i ich różne wobec epidemii postawy.
Od poświęcenia czasu na zwalczanie choroby, albo choćby ulżenie jej skutkom, a
na końcu jedynie ewidencjonowanie rozmiarów poprzez pomoc lekarzom i
służbom porządkowym do wykorzystania zarazy jako sposobności do wzbogacenia się
(paserka i przemyt) bądź do ukrycia przed odpowiedzialnością z powodu
popełnionych wcześniej występków.
Wielu nowych moralistów w naszym mieście twierdziło…, że nic nie pomoże
i że trzeba paść na kolana. Tarrou, Rieux i ich przyjaciele mogli powiedzieć to
lub owo, ale wniosek był zawsze jeden, trzeba walczyć w taki czy inny sposób i
nie padać na kolana. Cała rzecz polega na tym, by nie pozwolić umrzeć i zaznać
ostatecznej rozłąki możliwie wielkiej ilości ludzi, a jedynym środkiem była
walka z dżumą. Nie jest to prawda godna podziwu, lecz prawda logiczna. (str.85).
Camus wplata w
treść opowieści rozważania egzystencjalne dotyczące postaw moralnych człowieka
oraz sensu istnienia. Oprócz całej masy bardzo mądrych przemyśleń trafia się
też parę dość zawiłych i nużących (być może jedynie dla mnie mniej
przystępnych) dywagacji. Nie rzutuje to na ocenę całości. Dżuma podnosi
uniwersalny temat postawy człowieka wobec zła (wojny, epidemii, kataklizmu);
moralne dylematy u jednych i brak rozterek u innych, no i pytania o sens
egzystencji w ogóle, czy liczy się przeżycie, czy liczy się też cena, jaką
czasami trzeba za to zapłacić. Niewątpliwie czytanie jej w kontekście innej
zarazy przenosi akcenty uniwersalne na te bardziej dziś dojmujące.
Czytając miałam
wrażenie, jakby dziwnym trafem powieściowa Dżuma wyszła ze swoich ram na
ulice naszych miast, bowiem zadziwiająco znajomo wyglądają postawy, zachowania
i komentarze pojawiające się dzisiaj w mass mediach.
Kiedy
dżuma nie odpuszcza i zdaje się tę walkę wygrywać z człowiekiem nie było już
losów indywidualnych, ale wspólna historia, tzn. dżuma i uczucia, jakich
doznawali wszyscy. Najsilniejszym z nich była świadomość rozłąki i wygnania
wraz ze strachem i buntem, jakie niosła w sobie. (str.106)
Początek końca
epidemii pojawia się wówczas, kiedy walka staje się wspólnym interesem, nie
jest ona już tylko przeszkodą w indywidualnych planach jednostek, ale wrogiem
wspólnego losu mieszkańców.
Ciekawym
zabiegiem jest wprowadzenie narratora, który jest jednocześnie jednym z
bohaterów opowieści, występując w podwójnej roli może obserwować sytuację
i od wewnątrz i z dystansu.
Moje
zainteresowanie wzbudził drugoplanowy bohater urzędnik merostwa Grand. Z
nadmiaru uczuć i niedoboru słów miota się on pomiędzy pragnieniem stworzenia
wielkiej powieści i napisania listu do żony, która go opuściła lata temu
a niemożnością uczynienia tego. Istniejący wokół świat pochłonięty walką z
epidemią wydaje się niewiele obchodzić Granda, co jednak nie przeszkadza mu
sumiennie wykonywać obowiązki. Nieco śmieszne wydają się jego próby doboru
właściwych słów w treści pierwszego zdania powieści (poza które nie wyszedł).
Śmieszne, a jednak budzące wzruszenie i pewien rodzaj sympatii.
Nieco obawiałam się lektury, a okazała się ona
pouczającym i ciekawym doświadczeniem. W dodatku czytana w dzisiejszych
realiach nabiera wyjątkowej aktualności, podczas gdy czytana w czasach
licealnych wydawała się bardziej abstrakcyjną.
Nie mogłam sobie podarować pominięcia najbardziej
znanego z cytatów - mało optymistycznego, ale jakże realistycznego.
… bakcyl dżumy nigdy nie umiera i nie znika, że
może przez dziesiątki lat pozostać uśpiony w meblach i w bieliźnie, czeka
cierpliwie w pokojach, w piwnicach, w kufrach, w chustkach i w papierach,
i nadejdzie być może dzień, kiedy na nieszczęście ludzi i dla ich nauki
dżuma obudzi swe szczury i pośle je, by umierały w szczęśliwym mieście
(str.190).