Władysław Reymont
Ziemia
obiecana
Tower Press, 2000
Trudno
napisać coś nowego o powieści, która doczekała się już dziesiątek czy setek
recenzji i opracowań. Będzie więc tylko kilka moich wrażeń.
Prężnie rozwijający się przemysł włókienniczy
ściąga do dziewiętnastowiecznej Łodzi rzesze ludzi; na sprytnych i pomysłowych
czekają wielkie pieniądze, na biednych i mało twórczych ciężka praca, złe
warunki bytowania, choroby. Do grupy młodych, pełnych zapału przedsiębiorców
dołączają trzej przyjaciele: Karol Borowiecki, Maks Baum i Moryc Welt – zakładają
fabrykę, by wzbogacić się i ustabilizować życie na odpowiednim poziomie
finansowym. Nie stanowi dla nich problemu brak funduszy, te zawsze się znajdą,
grunt to odpowiednie podejście do sprawy:
„– Zakładamy fabrykę.
–
Tak, ja nie mam nic, ty nie masz nic, on nie ma nic – zaśmiał się głośno.
–
To razem właśnie mamy tyle, w sam raz tyle, żeby założyć wielką fabrykę. Cóż
stracimy? Zarobić zawsze można – dorzucił po chwili. – Zresztą, albo robimy
interes, albo interesu nie robimy.” (s. 6-7).
Wśród mniej energicznych
przedstawicieli rodzaju ludzkiego może budzić podziw tempo, w jakim decydują
się na interesy, zakładają spółkę i podejmują ważkie decyzje, w dowolnym
miejscu i jako tako sprzyjającym czasie: „dla interesów jest wszędzie miejsce”
(s. 27), bez zbędnych formalności i biegania po urzędach, jak to musi się
odbywać współcześnie. Interesy robią wszyscy, za nic mając tanią siłę roboczą: „tego towaru
nigdy nie braknie” (s. 241), przybyłą
przeważnie ze wsi, cierpiącą biedę i poniżenie, żyjącą nadzieją na poprawę losu
w tej ziemi obiecanej, która wykarmiła już wiele fortun.
Więcej na blogu.