Kto zabił Palomina to właściwie wiadomo od początku, ale nie wiadomo do końca.Tak, tak, Llosa znów pogrywa sobie z czytelnikiem. Obiecuje kryminał, jest ofiara, są śledczy, jest nawet dochodzenie i w momencie gdy sprawa wydaje się już rozwiązana a jako przyczynę śmierci nieszczęsnego śpiewaka boler wskazują Silva i Lituma jego wielką acz niewłaściwie ukierunkowaną miłość, autor jedna sceną w barze burzy pewność czytelnika, sieje niepewność i wprowadza zamęt. Bo może faktycznie Palomino zginął z ręki rozjuszonego narzeczonego, a może powody były bardziej prozaiczne? Może, jak wieść gminna niesie, chodziło o wykryty przemyt? Może o przesyłanie tajemnic wojskowych do Ekwadoru? A może poprostu była to "pedalska sprawa"? Wybierz sobie czytelniku, Llosa pozwala. Ale najpierw poigraj z bohaterami, pograj z autorem, zasmakuj stylu i nasyć się atmosferą, skosztuj noblisty, bo warto...
Już pierwsza scena powieści nie pozostawia złudzeń, że nie będzie słodko, gładko ani przyjemnie. Jest rok 1954, spokojny, upalny dzień w Peru zostaje zakłócony odnalezieniem przez pastuszka pasącego swe kózki nieopodal miasteczka Talara trupa młodego chłopaka w stanie godnym największego pożałowania:
"Chłopak był jednocześnie powieszony i przybity do starego drzewa chleba świętojańskiego w pozycji tak absurdalnej, że przypominał bardziej stracha na wróble lub przerażoną kukłę, niż trupa. Przed albo po zabiciu rozerwano go na strzępy z bezgranicznym okrucieństwem: usta miał rozcięte, nozdrza rozerwane, skrzepy zaschniętej krwi, siniaki i rany na całym ciele, ślady po oparzeniach papierosami i jakby tego było mało, próbowano go wykastrować, ponieważ jego jądra zwisały prawie do połowy uda. Był bosy, nagi od pasa w dół, w postrzępionym podkoszulku. Młody brunet, szczupły i kościsty. W roju much, które krążyły wokół jego twarzy, błyszczały czarne, kędzierzawe włosy."**
Na całość recenzji (pełnej ochów i achów, a jakże) zapraszam do mnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz