Zacznijmy od tego, że nie wierzę, iż ktoś może nauczyć kogoś tworzenia. Według mnie z takimi predyspozycjami trzeba się po prostu urodzić, a potem to w sobie pielęgnować. I nie jest to bynajmniej pochodna romantycznego widzenia twórcy jako bożego pomazańca; nic z tych rzeczy. Myślę jednak, że to kwestia bardziej rozwiniętej wyobraźni, kwestia większej wrażliwości. Dlatego też do najświeższej na polskim rynku publikacji Llosy (jednego z moich nota bene ulubionych pisarzy) podeszłam nie jako do podręcznika dla adeptów sztuki słowa, ale jako do specyficznej autobiografii artystycznej. Zaostrzyłam sobie ząbki, spodziewając się wielkich wynurzeń i wyszeptanych mniejszą czcionką tajemnych trików wielkiej literackiej sławy. Miałam nadzieję zdemaskować jego talent, rozebrać go na czynniki pierwsze, poznać w czym tkwi sekret llosowskiego geniuszu. I co? - zapytacie. I... kolejne szelmostwo.
Na całość recenzji zapraszam do mnie Kartek szelest.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz