Grupa brytyjskich chłopców zostaje ewakuowana z powodu zagrożenia wybuchem bomby atomowej, ale samolot się rozbija i dzieci trafiają na bezludną wyspę. Są zdane tylko na siebie i tworzą mini-państwo – wybierają przywódcę, dzielą się obowiązkami. Szybko jednak okazuje się, że coś, co mogłoby się wydawać świetną zabawą w rozbitków, zmienia się w koszmar. „Władcę much” przez pierwszych kilka rozdziałów czyta się jak powieść przygodową, ale niedługo po rozpoczęciu lektury wraz z każdą obróconą stroną rośnie napięcie, a czytelnik w niemym przerażeniu nie może oderwać się od lektury, by po przeczytaniu ostatniego zdania gorzko zaśmiać się nad ironicznym zakończeniem – chłopcy zostali zauważeni, bo spalili pół wyspy w polowaniu na swojego kolegę, a ratuje ich nikt inny jak oficer marynarki, który dziwi się, że brytyjscy chłopcy nie spisali się lepiej, a sam przed chwilą pewnie „zabawiał się” nie gorzej niż oni.
Golding pokazuje, że zło jest nieodłączną częścią natury człowieka. Cywilizacja pomaga człowiekowi ograniczyć jego pierwotne instynkty, ale z dala od niej przestajemy kontrolować samych siebie (pisał o tym również Conrad w „Jądrze ciemności”). Można się z tymi poglądami nie zgadzać, ale nie sposób przejść wobec nich obojętnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz